Wprawiłam go w zakłopotanie, kiedy po raz pierwszy stanęłam na palcach i pocałowałam go w policzek. Kilkanaście lat temu był wysoki, codziennie punkt 17 chodził do pobliskiego kiosku po gazety, a dzień zaczynał i kończył od otwierania i zamykania okiennic.
Peszyło go, gdy spadała mu na podłogę raz książka, raz papierosy, raz zapalniczka, a ja natychmiast je podnosiłam. Chciał je podnosić sam.
Mówił, patrząc prosto w oczy, że jest nieśmiały. Większość zdań rozpoczynał od słów: „Ma się rozumieć”. Był samotnikiem, który nigdy nie był sam.
Zaskoczyłam go, kiedy włożyłam mundur wojskowy pani Zofii Hertzowej sprzed 45 lat i nagle stanęłam w jego gabinecie. – Zosi – poznał od razu i uśmiechnął się. Naprawdę, a nie jak zwykle, przez wykrzywienie ust.
Kochał sikorki, stadami przylatujące do niego na śniadanie w zimie, i białego koguta, który niespodziewanie zjawił się w ogrodzie, a po latach zniknął.
Pytałam go, dlaczego rozstał się z żoną, jedną z najpiękniejszych kobiet w przedwojennej Warszawie, i dlaczego nie miał dzieci. Odpowiadał, że tak widocznie musiało być, że życie osobiste mu się nie udało.
W jego sypialni zawsze paliła się lampka oświetlająca ikonę z Matką Boską Ostrobramską, na ścianie gabinetu wisiało stare zdjęcie Józefa Piłsudskiego, na biurku stały portrety Juliusza Mieroszewskiego i psa Piotrusia, a obok leżała nieużywana popielniczka. Jest na niej napis: „Nie dawaj rad, bo mylić się umiem sam”.
Często był z nas, przyjeżdżających z Polski, bardzo niezadowolony. Przepraszam, Panie Jerzy.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.